wtorek, 21 listopada 2017

Wróciłam z kraju Ajatollahów

Z Shirin, moją irańską przyjaciółką i przewodnikiem
Popijam kawę w parku otaczającym Biały Pałac w Teheranie, należący niegdyś do obalonej dynastii Pahlawich. Przy stoliku obok przyglądają mi się dwie młodziutkie Iranki. Jedna z nich przełamuje się i pyta: – Skąd jesteś? – Z Polski – odpowiadam dumnie. – Wspaniale, to mój ulubiony kraj – odrzekła. Dopytuję: – Byłaś kiedyś w Polsce? – Nie, nigdy tam nie byłam, ale i tak uwielbiam Polskę – dodała. 
 
Po chwili od obu dziewczyn słyszę miłe komplementy na temat mojego wyglądu i serdeczną prośbę o zrobienie wspólnego selfie. Takie naturalne gesty życzliwości spotykały mnie każdego dnia. Nie byłam nimi zaskoczona. Wcześniej wiele słyszałam na temat serdeczności i gościnności Irańczyków. Oni naprawdę lubią Polaków. I w ogóle lubią ludzi. 

Serce ściska, kiedy uświadamiam sobie, jak potężną energię wkładają złowrogie siły USA i Izraela, aby odciąć ten cudowny naród od reszty świata. Ale Irańczycy nie potrzebują litości – są zbyt dumni! I wolni. Polakowi może być ciężko zrozumieć tę wolność. Kobiety mają nakaz skromnego ubioru, czego symbolem jest chusta na głowie, spożywanie alkoholu jest surowo zakazane, a za krytykę władzy (na szczycie której stoi Rada Strażników Konstytucji) grozi więzienie.


sobota, 4 listopada 2017

Telegram z Soczi



Kolejna wyprawa do Federacji Rosyjskiej jest już wspomnieniem. Wzorem poprzednich, zanim zabrałam się za pisanie artykułu, na portal społecznościowy wrzucałam komentarze „na gorąco” wraz ze zdjęciami i krótkimi filmami. Zaskoczenia nie było – w kraju nad Wisłą tradycyjnie okrzyknięto mnie „ruską agentką” i zarzucono zdradę „polskiej prawicowości” (?). 

 
W drodze do Soczi dowiedziałam się, że ABW wydaliła z Polski mojego znajomego Rosjanina, prof. Dmitrija Karnauchowa. W drodze powrotnej spotkałam się z nim w Moskwie. Powiedział, że przyszli po niego funkcjonariusze straży granicznej, po czym bez wyjaśnień i przedstawienia jednego dowodu na jego rzekomy udział w „wojnie hybrydowej” wyrzucili z kraju. 

W takiej oto atmosferze – panującej pod rządami chorych z nienawiści rusofobów – udałam się do Rosji na XIX Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Ktoś pewnie pomyśli, że jestem szalona, bo przecież gospodarzem tegorocznej edycji imprezy był sam Władimir Putin. Tak, każdy kolejny kontakt z Rosjanami pogłębia w Polsce ostracyzm wokół mojej osoby. Bo takie teraz panują u nas trendy, że Rosjan należy traktować jako największych wrogów. Wszystkim podporządkowanym pod dyktat mody na rusofobię, pragnę jedynie przypomnieć słowa Zbigniewa Herberta: „(...) z prądem płyną śmiecie”.

Z Czeczenii lepiej widać Europę

Ależ to była wyprawa! Znajomi i rodzina drżeli ze strachu o moje życie. No tak, przecież w Polsce wszyscy boją się Władimira Putina i muzułmanów. Co oni sobie o mnie pomyśleli, kiedy przyjęłam zaproszenie do tej „groźniej” Czeczenii? Przecież tam, wespół zespół, rządzą ci, którymi straszy się cały „cywilizowany” świat. Tymczasem wróciłam cała i zdrowa, ale coś we mnie pękło.


Zanim zabrałam się za pisanie relacji z wyprawy na Kaukaz, zamieściłam kilka zdjęć i krótkich filmów na portalu społecznościowym, dodając do nich spontaniczne komentarze „na gorąco”. Media społecznościowe mają to do siebie, że rozkręcają dyskusję. Wymiana zdań i opinii pozwoliła mi jeszcze lepiej zrozumieć z jak ubogim społeczeństwem mam do czynienia. I nie chodzi mi o społeczność czeczeńską, ale... polską. Jeśli dodać do tego porównanie z gnijącą Europą Zachodnią, wychodzi bilans ujemny. I to my jesteśmy tutaj przegranymi.

Brytyjski oficer przewidział upadek Zachodu

To zdumiewające, że wielcy tego świata nie wyciągnęli jeszcze wniosków z historii. Spisane ludzką ręką cztery tysiące lat dziejów, a oni wciąż ślepi i głusi na wołania przodków. Pycha kroczy przed upadkiem, dlatego jesteśmy u schyłku pewnej epoki – gdzieś między starym i nowym imperium. Czy mamy powód do rozpaczy?
 
Teraz już wiem, że po fazie rozkładu, trwającym okresie dekadencji i zbliżającej się utracie nadziei, przyjdzie czas na zryw. W międzyczasie wyłonią się święci naszych czasów, „którzy wzniosą sztandar obowiązku i służby przeciw zdeprawowaniu i rezygnacji”. Po nich przyjdą pionierzy, którzy dobiją gnijący świat, obalą go, a na jego zgliszczach narodzi się coś nowego.

Zrozumiałam to dzięki pewnemu Brytyjczykowi. Sir John Glubb’owi (1897-1986) – bo o nim mowa – który w publikacji „Cykl Życia Imperium” spogląda na bieg historii z niespotykaną uczciwością. Osobiste życiowe koleje losu pomogły mu uwolnić się od wpływów naturalnego nacjonalizmu wbudowanego w każdego z nas. Będąc synem wysokiej rangi żołnierza w służbie czynnej Królewskich Inżynierów, od dzieciństwa podróżował po świecie, dzięki czemu jego młodzieńczy umysł otworzył się na wiele kultur. W dorosłym życiu sam został oficerem, a sławę zyskał jako dowódca Transjordańskiego Legionu Arabskiego w latach 1939-1956. W późniejszych badaniach nad historią przemierzył tysiące lat i znalazł powtarzającą się prawidłowość. Dzięki niej zrozumiał dlaczego Imperium Brytyjskie upadło, i dlaczego upadły wszystkie imperia przed nim. Ze zdumiewającą precyzją wyliczył i opisał przebieg kolejnych etapów znanych mu supermocarstw.